Pomarańczowy dom

Kochani,

Od kiedy my się znamy?

Od zawsze, powiedziałabym.

Nie licząc się z niczym. Ani z czasem, ani rozsądkiem, ani Polem Mokotowskim. Ani z teorią prawdopodobieństwa, ani znakiem chińskiego zodiaku, ani z paleontologicznymi mastodontami. Antenaci moi od wieków byli posiadaczami prywatnego dokumentu stwierdzającego ich tożsamość. Z pokolenia na pokolenie przejmowali własne Ja i chodzili w porządnie zasznurowanych ciężkich butach. Kiedyś trzymali w drewnianych chatach za piecami hakownice – dziś każdy męski członek rodziny podlegający obowiązkowi służby wojskowej ma broń palną i ostre naboje w szafie. Za kurtkami watowanymi na ostre zimy. Regularnie ją czyści i smaruje. Gotów w każdej chwili do czynu. Praprzodkowie lubili wojować i podżegali do wojen. Otrzymali w spadku prawdziwe majątki i stali się naturalnymi paserami większych od nich podżegaczy wojennych. Stać ich odtąd było, aby mieć czyste ręce, czyste domy i czyste ulice w całym kraju. Wobec tego na pytanie, od kiedy my się znamy, wolę słuchać odpowiedzi mojego brzucha. I nikogo więcej. Słyszę wesołe burczenie: od zawsze!

Znamy się od zawsze. I już na zawsze. Nie ma odwrotu. Nie można odwrócić znajomości. Nie mogę odstąpić od kiedyś poznanej rzeczy lub osoby. Nie mogę zrezygnować z pewnego kawałka przeżycia, wykrojonego niby porcja imieninowego tortu. Nie mogę wycofać się za doznania czy doświadczenia. Nie istnieje coś takiego jak od-znanie się, od-stanie się, od-bycie się.

Wiem: zaraz zjawi się tu skrupulatny Pocieszyciel i zacznie – nie pytając, nie patrząc ani w lewo ani w prawo, po prostu z powodu wewnętrznej potrzeby uporządkowania swoich wrażeń – grzebać w starych notesach. Wyjmie z szuflady dawno przeterminowane kalendarze, a jeżeli nie będzie miał w nich dosyć dat, zejdzie energicznym krokiem po schodkach do piwnicy, gdzie, Zapamiętały, odsznuruje plecioną nitkę, którą kiedyś sam tam na dole na wieczność i cud nowego odkrycia związał przeszłe czasy. A gdyby ten sznurek, przeklęty i syntetyczny, uparł się, nie ustąpił, nie zrezygnował, nie wycofał się z rozplątania, a tym bardziej nie dał się przeciąć nożyczkami do paznokci lub scyzorykiem bazylejskich oficerów, wyjętym po szybkim biegu do góry, z szufladki w kuchni, Zniecierpliwiony ostatnimi siłami rozerwie grubą tekturę wypielęgnowanymi kremem z nagietków palcami na nierówne, brudne strzępy, porozrzuca je po ciemnej kondygnacji i wreszcie Roznamiętniony wyciągnie tajemnicze terminarze. Kartkuje je dumnie wyprostowany w świetle żółtej, gołej żarówki i tymi zaprzeszłymi dniami wkrótce udowodni mi rzeczowym esemesem, że tak nie może być. Musi być początek. Nie ma czegoś takiego jak od zawsze. Nigdzie na tej kuli ziemskiej. Tym bardziej tu, w kraju, w którym on – Pedant – żyje, i w którym ja – posiadaczka paszportu od wielu pokoleń – wzniosłam swój pomarańczowy dom.

A gdzie dom – musi być i początek. Gdzie mur – kamień. Gdzie dach – dachówki. Gdzie drzwi – odrzwia. Gdzie okno – szyba. Gdzie zamek – zasuwa. Gdzie szpara – próg. Punkt wyjścia jest konieczny. Bez niego nie mam dokąd iść. Brak kierunku. Nie mam się jak zorientować. Brak bramy. Nie mam przez co przejść. Brak wiary. Ale coś mi się tu jednak nie zgadza. Nie mam punktu wyjścia, bo z niczego nie wyszłam. Weszłam w coś. W wasz kraj. W wasze życie. Początkiem był więc punkt wejścia, mgnienie oka, przebłysk myśli w momencie przekraczania granicy.

Jakiej granicy?

Punkt graniczny łatwo daje się ustalić, tak samo jak zrekonstruowanie ułamka sekundy, w której przeszłam punkt kontroli paszportowej. Po to jest dowód, by upoważniać moje osobiste Ja do podróży w nieznane. Wobec tego teraz ja zaczynam szperać w starych dokumentach. Kartkuję ówczesny paszport, w który wklejone zostało zdjęcie z wczesnej młodości, dziś nie do poznania, podpisane dziecinnym charakterem pisma, nazwiskiem już nieważnym. Przeterminowanym. Zdjęcie przestało być odbiciem mojej twarzy. Przestarzałe. I nazwisko przepadło. Nie ma już tożsamości, która by pasowała do tego dokumentu. Chociaż nie umarłam. A z kolei ślady ze świata, zbierane na wszystkich stronach unieważnionego banalnym dziurkaczem paszportu, nadal są śladami moich własnych butów. Na stronie dziewiątej na przykład – paszport jak książka posiada sporo numerowanych stron – widnieje osłabiona upływem czasu zielonoatramentowa pieczątka WJAZD ZEBRZYDOWICE 27 – 7 – 1979. To znaczy, że jednak nie ma punktu wejścia, jest natomiast punkt wjazdowy. Kropka. I do widzenia. Wjechałam w wasz kraj. Kiedyś po raz pierwszy. Nadgorliwiec ma rację. Był początek. W formie pociągu. Pierwszego. Wjechałam Szopenem D 202 z Wiednia, z dworca Wien Südbahnhof. Pamiętam. Początek. Wysiadłam z pociągu na pierwszej stacji po przekroczeniu polskiej granicy. Mimo że mogłabym Szopenem jechać aż do stolicy ówczesnego Związku Radzieckiego, spokojnie do samej stacji końcowej na dworcu Moskwa Bieloruskaja. Mogłabym przesiedzieć wygodnie następne 28 godzin. Przy oknie. Niczym się nie przejmować. Patrzeć po następnej granicy na świat z powiększonej szerokości torów, siedząc na zmienionym odpowiednio zestawie kołowym. Mieć święty i ciepły spokój w międzynarodowym ekspresie. Podobnie jak wtedy w klasie przedmaturalnej w gimnazjum im. Holbeina. Ale o tym zaraz, niecierpliwy Kompanie! Na razie uparłam się i wyrwałam z sennej jazdy Szopenem. Wyskoczyłam na peron bliżej nieznanych mi do dziś Zebrzydowic. Teraz lubię liczbę mnogą w nazwach miast. Wtedy o gramatyce polskich miast i wsi nie wiedziałam nic. Ukryta fascynacja, która pewnie głęboko we mnie drzemała jak rozwijający się sam przez siebie płód, kazała mi wysiąść z Szopena nie w Częstochowie, nie w Warszawie, nie w Moskwie. Lecz w Zebrzydowicach. Z wagonu bagażowego konduktor osobiście przytaszczył mi srebrzysty rower. Kupiony rok wcześniej na Montmartre. Znowu inna historia. Wtrąca się tu. Z niej wysławiam tylko tyle lakonicznej prawdy, że od paryskiego roweru zaczęło się życie rowerzystki. Mamy następny początek, Zauszniku! Początki nanizują się jak perły babci na nylonową żyłkę. Nie miałam wtedy jak wrócić do kraju, w którym pół roku wcześniej zdałam maturę. Najbardziej pragmatycznym rozwiązaniem problemu okazało się kupno roweru. Srebrzystego, porządnego, męskiego roweru turystycznego z noskami na pedałach.

Namnożyło się tych początków. Tu kolejny. Wszystko zaczęło się tak naprawdę przez to, że Zebrzydowice trafiły do literatury. Życzliwy Czyściochu, tego nigdzie nie znajdziesz zapisanego, w żadnym terminarzu, w żadnym zasznurowanym pudełeczku, w żadnym słabo oświetlonym archiwum państwowym. Bo to jest rzecz raczej intymna. Miasta mianowicie dobrze znają – oprócz nazw własnych różnego rodzaju i w różnych liczbach – swoje determinacje i daty ważności. Poza obrębem map fizycznych. Rozumie się. Lub ustrojem społecznym. Zebrzydowice wprowadzone zostały w rzeczywisty świat ołówkami temperowanymi żyletką Ryszarda Krynickiego. Wierszem „Czytaj: Ojczyzna”. Stacja Zebrzydowice. Akt ten dokonał się, jak czytamy w Magnetycznym punkcie, dnia 28 czerwca 1978 roku1. Najprawdopodobniej bez szumu, w wyciszonym i wygnanym w głąb brzucha buncie autora. Nie mam na to dowodów. To jest tylko interpretacja słów własnych. Ale nieważne. Czytać tak czy inaczej. Czy bunt stłumiony, czy głośny. Istotne o tyle, że tamtego dnia Zebrzydowice wstąpiły do literatury. A stamtąd już nikt ich nie wyrzuci. Na wieki wieków. Takie rzeczy stają się raz na zawsze. Wiersze nie dają się od-pisać. Ludzie nie mogą się od-znać. Miasta nie mogą od-istnieć. Tylko grzechy dają się od-pokutować.

Zdumiewają może daty – jedna z wierszozbioru pana K. i druga z pieczątkozbioru minionego Ja. Daty niby bliskie siebie, wydają się spokrewnione. Pochodzą z tego samego, drugiego milenium, z dwudziestego wieku, owszem, nawet z końca tego samego siódmego dziesięciolecia. Ale ta tożsamość czasowa jest względna. Jak wszystko z punktu widzenia wszechświata. Dzieli je 395 dni, jeśli dobrze policzyłam. Czyli ponad rok. Początek tych dni, tej otchłani czasowego między datami zebrzydowickimi, gorące lato roku 1978, spędziłam samotnie na Montmartre. A Zebrzydowice stanęły na baczność w jednym szeregu z innymi metropoliami świata – w literaturze. Nic o tym wiedzieć nie mogłam. Dopiero ćwierć wieku po fakcie “Czytaj: Ojczyzna” niespodziewanie przyszedł do mnie. Wiersz zapukał rano do moich berlińskich drzwi. Książka była za gruba i nie mieściła się w skrzynce. Roześmiany paczkonos wręczył mi lekką przesyłkę i życzył miłego dnia. Ale na razie byłam zajęta kupnem srebrzystego roweru, by się na nim najeździć. Wszystko ma swój czas. Swój punkt magnetyczny. Swój kres. Po maturze, zdaje się, nadszedł dla mnie czas na rower a nie na wiersze pana K. Potem, z powrotem w kraju, zapisałam się ni stąd ni zowąd na slawistykę. Nie znając ani poezji polskiej, ani rosyjskiej.

Nie będzie pięknej legendy, Pobratymco! Dzieli nas 395 dni, w których zaczęłam czytać cyrylicę, chodziłam na kursy starocerkiewnosłowiańskiego i doznałam pierwszego horroru w zetknięciu z tekstami nie do odcyfrowywania. Nic tu nie pasuje. Nawet nie to, że chcąc ulżyć zdrętwiałej duszy, przyłączyłam się do chóru cerkiewnego. Śpiewałam emigrantom z Estonii i Rosji serafiniczne tropary w języku, który dla mnie jeszcze przez długi czas pozostał nieczytelny.

Rower natomiast – podobnie jak miasto – przechodzi własny cykl pocieszeń. Potrzebuje regularnego ruchu, jak pies. Niekoniecznie codziennie. Ale po długiej zimie, po ciężkiej nauce nad Žiznoepisaniem Avvakuma, musiałam jego srebrzystości wyprowadzić na długi objazd. Z piwnicy. Z mieszkania przy ulicy chyba wtedy Misjonarskiej. Z kraju. Z wagonu bagażowego na dworcu w Zebrzydowicach. A tu zaraz wyłoni się jak księżyc zza chmur następny – który to na sznurku? – początek. Zaczęło się właściwie od tego, że Luigi B., wtedy w roli nauczyciela języka włoskiego, pewnego późnoletniego dnia wyrzucił mnie ze szkoły.

– Pani jest – oznajmił surowym tonem podczas przerwy przedpołudniowej – za mądra na naszą szkołę. Niech Pani odmaszeruje natychmiast, niech pani się przeniesie do gimnazjum, niech pani zrobi maturę …

A ja, głupia, naiwna dziewczyna z warkoczami, poszłam po zakończeniu lekcji popołudniowych do rektora gimnazjum im. Holbeina i powtórzyłam bez namysłu, że pan Luigi uważa, że jestem za mądra. Rektor długo się nie zastanawiał, przyjął mnie bezceremonialnie do klasy przedmaturalnej. Do świąt, zadeklarował chłodno, będziesz miała czas próbny. A potem albo wrócisz do pana B., albo zostaniesz. Do świąt niedaleko. Więc sprytnie zaliczyłam sobie od ręki, co trzeba. Napisałam najlepszą klasówkę z historii, potem wyrafinowaną rozprawę domową na wolny temat. I miałam święty spokój. Luigi przestał być moim nauczycielem, przemienił się w najlepszego przyjaciela. Zdradzam niuans z jego życia prywatnego: rodzina ze strony matki pochodzi z Polski. I dlatego całkiem innego dnia napisał mi na kartce adres cioci Elwiry. Możesz się u niej zatrzymać. Mówił. I ja, nogi w noskach, odpłynęłam w kierunku Wiednia. Wesoła.

Niełatwo nam było wydostać się z Zebrzydowic. Tam dopiero wszystko się rozpoczęło. Czekała nas, rower i mnie, trzytygodniowa przygoda w nieznanym kraju. Całe nasze wspólne życie. Stokrotek nie zdążyliśmy pozbierać. I coś nas tam, na tej pierwszej stacji, na tym punkcie wjazdowym, długo przytrzymało. Rower musiał się dobudzić i odzyskać sprawność. A ja rozglądałam się w popłochu. Chyba padało. Poranny deszczyk. A może tylko rosiło. Objuczyłam go w końcu. Wyprostowałam mu kierownicę. Napompowałam dętki. Odkurzyłam chustką do nosa felgi i szprychy. Usiadłam zmęczona na ławce i pogryzałam suchą bułkę. Umiałam odśpiewywać litanie po starocerkiewnosłowiańsku, bez problemu, ale nic więcej. Podlegałam obowiązkowi wymiany dewiz. Celnicy w pociągu obdarzyli mnie 4970 polskimi złotówkami. Nie wiedziałam, gdzie schować gruby plik banknotów ani co z nimi robić. Zginąć człowiekowi w tym kraju nie dadzą – tyle od razu zrozumiałam. Wiersza poety K. nie znałam. Starego jak przedwczorajszy chleb z Wiednia. Bałam się wyruszyć na błyszczącym po porannej toalecie rowerze. Bałam się opuścić ponury dworzec, który chronił nas troskliwie przed deszczem lub rosą. Dworzec w takiej chwili jest jedyną gwarancją istnienia. Jedynym punktem odniesienia. Jedynym wytrychem. Świat wreszcie się otworzył.

Przecięliśmy z rowerem Polskę z południa na północ. Z Zebrzydowic do Tych. Z Tych do Krakowa, jasne. Z Krakowa wzdłuż Wisły do Warszawy. Skok na Mazury. Rower jęczał. Wiatr umiarkowanie. Ełk, Augustów, Suwałki, Giżycko i na Gdańsk. Koniec. Z Gdańska promem do Helsinek. WYJAZD GDAŃSK 17 – 8 – 1979. Datę i miejsce wstemplowano na tej samej dziewiątej stronie, tym samym okrągłym bladozielonym atramentem. Nie pamiętam, ile czasu nasiedziałam się na zimnej zebrzydowickiej ławce. Ale pierwszą noc w Polsce spędziliśmy u cioci Elwiry w Tychach, rower i ja, w jednym pokoju. To jest pewne. Nic nam się nie śniło – ani kolorowo, ani zwyczajnie czarno-biało. Wisłę przekroczyliśmy dopiero następnego dnia. Droga do Tych prowadziła nas przez miejscowości odmieniające się w liczbie mnogiej: Gołasowice, Pielgrzymowice, Głubczyce, Jarząbkowice, Skrzeczkowice, Krzyżowice, Baranowice, Żory, Kryry, Osiny, Warszowice, Pazurowice, Wadostowice …

Odezwał się telefon komórkowy. Rozdrażniony esemesem pyta, kiedy w końcu przystąpię do rzeczy. Nie zwlekam z odpowiedzią. Pewnie chodzi Ci o dom, który mam wznieść i którego pomarańczowości nie ma w Twoich teczkach, Panikarzu!

Wszystko będzie. Zaraz, w Purzycach. Znowu liczba mnoga. Nikt nie będzie chciał uwierzyć, że to dla mnie tyle znaczy. Zebrzydowice, Kwiatonowice, Sycowice, Gorlice, Wadowice – to nazwy miast polskich posłuszne regułom gramatycznej liczby mnogiej. Bo ani ta Warszawa, ani ten Kraków, ani to Gopło – lecz te Purzyce, itd. Odmieniają się jak obcasy (np. od Wysokich Obcasów), a nie jak Góra (w Zielonej Górze) lub Zdrój (w Kudowie Zdroju) lub Krosno (Odrzańskie). Warszawy jednak nie ominęliśmy. Wszyscy po drodze, w Osieku, w schroniskach w Puławach (ha, znowu liczba mnoga!) i w Karczewie pytali o to samo. Ludzie przy drodze. Na polach. W sklepach. Mówili jedno słowo. Którego nie zrozumiałam zupełnie. Mimo słownika turystycznego w bagażniku roweru.

– Sama? – wołali za mną. Wykrzykiwali z niedowierzaniem w oczach. Poklepywali się przerażeni po plecach, po policzkach, po ramionach. Pokazywali palcami wskazującymi błyskawice srebrzystego ogona.

Sama ze znakiem zapytania. Sama? Sama? Sama? Słowo powtarzało się bez końca. Nanizane na sznurki „same” ciągnęły łańcuchami – jak perły na babcinej szyi, jak początki w moim Curriculum Vitae – za nami, rowerem i mną. Brzęczały jak chórzyści śpiewający panichidę nad grobem a za nimi, jak echo, kondukt żałobny starców z trumną. „Sama” w łańcuchu, słowa w szeregu, miasta w literaturze. Zebrzydowice Krynickiego, Warszawa Konwickiego, Dublin Joyce‘a, Wenecja Manna, Berlin Döblina, Nowy Jork Dos Passosa, Amsterdam Camusa, Aleksandria Durella. Wszystkie „sama?” uwiązane na łańcuchu, przez znaki zapytania zamknięte w ogniwa ze zwykłego metalu. Toczyły się samodzielnie jak reakcja łańcuchowa moich początków, jak lawina żwiru i gruzu z alpejskich gór moich praprzodków.

„Sama?” bulgotało w Wiśle, turkotało na bruku mostu w Sandomierzu, w Annopolu, w Solcu, odbijało się na karoserii rzadko pojawiających się samochodów, podskakiwało w podziurawionym asfalcie. „Sama?” – W pewnym momencie, chyba przed Jakubowicami, rozgryzłam, że tym ludziom chodzi pewnie o to, że jestem „powierzchniowo”, „z wyglądu” sama – bez narzeczonego, bez koleżanki, bez grupki rówieśników, studentów, harcerzy, jednakowo myślących i ubranych, o podobnych gustach, kolorze włosów i oczach – chociaż byłam z rowerem. Rower srebrzysty, a ja brunetka. Instynkt – brzuch! -mówił mi, że nie wypada zaprzeczać. Więc odtąd przytakiwałam wesoło na ten dziwaczny okrzyk „sama?”. Ale przez długi czas nie byłam w stanie pojąć sensu tego jedynego słowa w pytaniu, i skrytej pewnie pod nim, czarnej głębi.

W Warszawie poprosiłam Bogusia, kuzyna Luigiego, o pomoc. Musiałam kupić bilet na prom z Gdańska do Helsinek. Obawiałam się, że to może być sprawa skomplikowana, a znajomość języka starocerkiewnosłowiańskiego raczej nieprzydatna. Więc już w Warszawie zaczęłam się żegnać. Chodziliśmy potem na lody na Starówkę, a ojciec, starszy pan profesor, szóstego sierpnia, w pełnym letnim upale skarcił mnie chmurnym wzrokiem. Że nie powinnam, zbeształ w końcu, chodzić po mieście w krótkich spodniach. W długich też nie za bardzo. Najlepiej w sukience. W tym miejscu jego twarz się nieco rozjaśniła. Wybuchłam niepohamowanym śmiechem. Przyjechałam na rowerze, nie na ślub.

Następnego ranka oblecieliśmy z Bogusiem wszystkie sklepy sportowe stolicy Polski Ludowej. Na Montmartre, wtedy, kiedy Zebrzydowice dostały się do literatury, wbiłam sobie do głowy, że muszę mieć rower, inaczej nie mogę dalej żyć. Teraz, w Warszawie przyszło mi do tej upartej głowy, że na dalszą drogę i następne noce letnie i samotne potrzebuję – namiotu. Koniecznie. Ale tamtego lata w Warszawie nie było namiotów. Ani jednego. Może w sklepach, które były pozamykane, z powodu „remanentu” lub remontu” lub „przerwy na obiad” lub po prostu „zaraz wracam”. W południe wyniosłam rower i coraz lżejszy bagaż z mieszkania na ulicę w Sadach Żoliborskich i pojechałam. Nie miałam okazji pożegnać się z profesorem, był na dyżurze w instytucie. Boguś na do widzeniadał mi karteczkę, którą wsunęłam ostrożnie w plik banknotów. Skarb. Nadal gruby. Lody zafundował Boguś. A Romka w Osieku na pożegnanie wydłubała z mojego mini-słownika słowo „gniew” – gniewam się! – wirowała dłonią w powietrzu i nic z tego pliku nie udało mi się tam zostawić.

Pod wieczór w Ciechanowie. Oddalałam się od Wisły. Bo ja teraz na Mazury. Nie było obiecywanego w informatorze schroniska. Za to otwarty sklep sportowy. Nie zastanawiałam się ani sekundy. Wyciągnęłam rękopis krótkiej prozy Bogusia i milcząc wręczyłam go sprzedawczyni: „Proszę o jak najlżejszy namiot nieprzemakalny z podłogą i ewentualnie z tropikiem dla jednej lub dwóch osób.” Niesamowita wybredność! Nieprzemakalny namiot! Z podłogą! Z tropikiem! Ale dostałam wyciągnięty bez ceregieli z półki ogromny pomarańczowy namiot. Wolałabym inny kolor. I lżejszy worek. Na pewno ważył z pięć kilogramów. Byłam przyzwyczajona, że kolor się dobiera. A w ogóle, że jest jakiś, choć minimalny, wybór. Do gustu, do spodni, do widelców, do rur dolnych i górnych roweru. A tu nic. Kobieta w sklepie sportowym nie rozumiała, o co mi chodzi. Tak samo, jak ja nie rozumiałam, o co tym wszystkim ludziom z ulicy chodzi w tym słowie ze znakiem zapytaniem. Sama? Jest namiot. I tyle. Może na cztery osoby? Na całą rodzinę? Na całe życie. Porządny, gruby materiał. Więc waży tyle ile musi. Nie sposób go zobaczyć w formie rozbitej. To sklep, nie pole namiotowe. Nagła szalona radość. Ogarnęła wszystko. Zapłaciłam, podbiegłam z ciężkim pakunkiem do roweru, ucałowałam go, przywiązałam mu dodatkowy bagaż, przeprosiłam za pozaplanową mękę. Zniósł wszystko dzielnie, a ja obiecałam nocleg na cudownym miejscu z promiennym zachodem słońca. Nogi bolały, ale jechaliśmy dalej. W okolicach Ciechanowa nie wypatrzyliśmy żadnego cudownego miejsca. Nigdy w życiu jeszcze nie posiadałam namiotu. Nigdy w życiu nie rozbijałam namiotu. Nigdy nie byłam w harcerstwie. Na żaden młodzieżowy obóz nie chciałam pojechać. Nigdy. Od zawsze byłam dziwaczką, wędrowałam sama przez świat. „Sama?” – w kraju, w którym zdałam maturę, nikogo by to nie zdziwiło.

W Purzycach, na skraju rzadkiego lasu brzozowego, za polem z wysoko stojącego zboża, rozbiłam po raz pierwszy pomarańczowy namiot. Pierwszy dom w moim życiu. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, ale o tym potem doniósł miły Krajan. Trochę potu ta premiera mnie kosztowała. Nie wiedziałam, jak się buduje pomarańczowy dom. Dołączona do worka instrukcja napisana była wyłącznie po polsku. A tchórzliwy Ziomek za drzewami klęczał i odmawiał zdrowaśki, odprawiał pokutę za ciężkie grzechy. Wypakowałam więc wszystko sama, instrukcję wyrzuciłam wilkołakom, którzy podobno na tej polanie leśnej spędzają noce przy pełni księżyca, wyprostowałam słupki, rozłożyłam namiot z przyszytą podłogą (skąd ten rozpieszczony warszawski Boguś tak dobrze wiedział, co mi będzie potrzebne?), założyłam pętle na szpilki, wbiłam szpilki własnymi siłami w ciepły sierpniowy grunt purzycki, postawiłam słupki, wkręciłam poprzecznicę, rozbiłam nad nimi namiot wewnętrzny, a nad tym tropik, naprężyłam wszystkie ważne elementy elastyczne – i jakimś cudem stał oto cały ten nowo nabyty pomarańczowy dom w zorzy wieczornej. Płonął za łanem dojrzałego zboża. Pod lasem. Usiadłam w otwartych drzwiach – srebrzysty rower zmieści się na noc w holu pomarańczowego dworu – i rozprostowałam zmęczone kolana. Nabrałam tchu, zbierając myśli do kontemplacji dnia … a tu zbliża się z głośnym grzmotem traktor. Ocknęłam się z niedoszłej medytacji. Wiadomo, co to znaczy. Koniec świata, pocieszam rowerek. Zaraz nas stąd wygonią. Traktorzysta, młody przystojny chłopak – wyglądał zdrowo jak wycięty z socrealistycznego plakatu – wyłącza silnik, przez chwilę milczy, potem coś mówi i miło się uśmiecha. Niczego nie rozumiem. Powiem mu to po mojemu. On, mądry, rozumie, że nie rozumiem. Włącza z powrotem huczącą machinę, zakręca i odjeżdża. Natychmiast. Nie wierzę oczom. Z ulgą głaszczę rowerek po ramie. Ale zaraz powraca znany łoskot. Z traktorzystą zjawia się dziewczyna ze słownikiem na kolanach. Zatrzymują się, zeskakują z wysokich kół i dają nieomylnie do zrozumienia, że rodzice i babcia zapraszają do domu, na kolację i na noc. Patrzyłam na nich, potem na rowerek. Niedowiarka. Niewierny Tomaszek. Nawet nie wstałam. Wieczorami bywam zmęczona, rower też. Nogi z trudem wtedy podnoszą ciało. Potrząsam głową. Wykończona. Zirytowana. Raz po raz. Tysiące razy. Może i więcej. Nie liczyłam. Nie ma mowy. Nie umiem. Ani słowa w tym języku nie znam. Nic wam więc nie potrafię powiedzieć. Wytłumaczyć. Niemożliwe. Nie mogę. Mowy być nie może. Że zostawiam swój rower sam. I pałacyk pomarańczowy. Proszą. Nalegają. Pokazują słowa. W słowniczku. Wszystko mi wyjaśniono. Rozumiem. Kiwam głową. Niedowierzająco. Niedowidzę. Gdzie moje okulary? Przeciwsłoneczne. Zaprzeczam. Zorze wieczorne. Jestem krótkowidzem. Też w nocy. Tak, tak. Nie, nie. Nie mogę. Dziękuję. Bardzo. Dobranoc. Tyle się nauczyłam po drodze. I słowo śniadanie. Podarowała mi matka Bogusia. Z tlenionymi włosami. Te okulary. Śniadanie mam u nich zjeść jutro rano. Proszą. Już wiem, co to znaczy. Pobrałam nauki w Osieku. Ziemniaki. Bigos. Boguś. Zupa grzybowa. Mleczna. Kieliszeczek na poranne rozgrzanie się. Rozkręcenie. Uniesienie. Kipienie. W żyłach. Przecież nie będę składać dziewiczego namiotu z powrotem do pięciokilogramowego worka zanim się w nim porządnie nie wyspałam. Zdecydowanie nie. Nie. Nie mam sił na nonsens. Nie jestem głodna wieczorem. Nogi są zmęczone. I rower z obydwoma kołami. Śniadanie owszem, jeśli to jest konieczne, mogę grzecznie zjeść jutro rano. Ale najpierw muszę spać. Nie będę się stąd już oddalać ani na milimetr. Nie mogę. Nie mam sił w łydkach. Bolą nas wszystkie kości i szprychy. Bo my z Warszawy. Dziś rano. Z Warszawy. Odjechaliśmy. Przyjechaliśmy tu na noc. Specjalnie do tego miejsca nam nieznanego. Rower najsrebrzysty i ja. Nogami w noskach. Przyzwoitym tempem. Oni stoją bezradni. Onieśmieleni. Posłuszni. Traktorzysta z siostrą. Siostra z bratem. A ja siedzę nadal. W pomarańczowym otworze. Pół na dworze, pół w namiocie. Nie mam wyjścia. Jestem wykończona. Sytuacja patowa. Przecież nie będę wiedzieć, dokąd jutro rano mam się wybrać na śniadanie. Więc oni na to nie będą mogli się zgodzić, dorosłe dzieci chłopskie. Warunek nie do przyjęcia. A ja bez namiotu nie będę spała, uparciuch. Oni bez śniadania mnie nie puszczą. Ani dziś. Ani jutro. Ja już nie opuszczę żaru pomarańczowego. Nigdy. Nie wyczytują, mam nadzieję, tych moich chaotycznych rozważań z mojej twarzy. Ciemnej z ulicznego brudu. Lub opalonej miłosiernym słońcem. Kto wie. Wszystko jedno. Im jest strasznie żal, widzę po zmarszczonych młodych czołach, smutnych oczach, dobrych rękach. Po pełnym dobroduszności słowniczku. Słoneczniki. Bulwiaste. Topinambur. Stokrotek nie zdążyliśmy nazbierać po drodze. Rodzice i babcia przekazali im troskę o najbliższych. Wędrowców. Zagubionych. Chcą mnie mieć w domu. W murowanym, porządnym, twardym domu. Pod dachem krytym dachówkami. To traktorzysta, starszy od siostry brat, ma obowiązek do spełnienia. Siostra jest tylko do pomocy. Jak słownik. Nie wolno im wrócić do domu beze mnie.

A stać tak przez całą noc przecież też nie wygodnie. Rodzice w końcu przylecieliby sami, przestraszeni, a stara zmęczona życiem babcia za nimi, by się przekonać, że tu nikt nie skonał.

Ulitowałam się w końcu. Bo już nie mogłam na nich patrzeć, z dołu, jak tak stoją nade mną. Zmiękłam. Odstąpiłam od niepotrzebnej wyniosłości. Zaproponowałam rozsądny kompromis. Zasadniczy. Że pojadę za nimi, za traktorem na lekkim rowerze bez bagażu – bagaż zostawię w pałacyku z pomarańczowego polskiego płótna – do ich domu, porozmawiam z rodzicami i z babcią, chętnie, i nawet głęboko, o ile to będzie możliwe, przy pomocy słownika. A na noc wrócę z rowerkiem do rozbitego namiotu. Twardziel jestem. I spać będę tu, pod lasem, za polem pszenicy. Traktorzysta zadowolony od razu włącza silnik, szybko, mówi do siostry, siadaj, bo w kuchni herbata stygnie. A ja za nimi. Kawałek po znanej mi już leśnej drodze, potem przekraczamy gęsiego główną alejkę z Ciechanowa do Gruduska, a następny krótki odcinek po bardzo wymytym pia­skowym gruncie. Zaraz po prawej dom. I pies. I kury. I świnie. I do kuchni. Do pokoju. Do stołu. Zapraszamy. Proszę bardzo. Uśmiechnięte twarze. Rumieńce. Pomidory. Chleb. Kiełbasa. Ogórki kiszone. Własnej roboty. Własnych rąk. Najmłodszy. Brat. Traktorzysty. Hubert. Jak patron myśliwych. I siostra ze słownikiem.

Rozglądam się. Przecież oni mnie nie znają. Włączają telewizor. I namiętnie debatują. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pewnie o moim noclegu. O namiocie w lesie. O wilkach. O pomarańczach. O pełni letniej nocy. Rozważają za i przeciw. Oni są przeciw, a ja za. Jasne. Mimo że ledwo co rozumiem. Piąte przez dziesiąte. Niektóre słowa niespodziewanie wyskakują ze słownika i biegają po podłodze. Inne zostają. Trzymają się stronicy. Miejsca. Linijki. Tamte kręcą się już koło rowerka. Wstawionego do pokoju. Do salonu. Bawią się kołami jak chomiki. A jeszcze inne składają się w ogromne znaki zapytania. Wiszą w powietrzu, nagrzanym życzliwością zupełnie nieznanych mi ludzi. Gospodarzy. Kręci mi się w głowie. Jestem potwornie zmęczona. Babcia trochę zna niemiecki. Ale nic nie mówi. Padam.

Odwieźli nas, rower i mnie, koło północy ciągnikiem do naszego pomarańczowego domu. Obiecałam pod słowem honoru, że rano przyjadę na śniadanie. Objęli mnie jak własną córkę i zostawili.

Pałac pomarańczowy, płonący resztkami niewidocznego światła dnia, przyjął mnie czule. Wlazłam w nagrzane polskim sierpniem wnętrze. Wyciągnęłam piekące mięśnie. Skóra przedramion i karku w gorączce. Rower położył się koło mnie.

Oddycham pomarańczową pszenicą, lekko, płytko, w stanie przedmaturalnym, przedżniwnym, niepełną piersią. Osuwam się w miękki grunt purzycowski, trojanowski, humięciński. Zanurzam się powoli w chłodną głębię pod polskimi znakami zapytania. Czuję jak zdziwienie wychodzi z ciała drogą kończyn górnych i dolnych. Które podczas tej sennej nocy leżą prosto na przyszytej podłodze. Wszystko, zdumienie, zmęczenie, zdziczenie odpływa ze mnie, z rąk i stóp. Z palców, z kciuków, z opuszków palców wskazujących i serdecznych, u nóg, małych, dużych, zniekształconych, z lakierowanymi kolorami tęczy paznokciami. Potem odchodzą myśli. Wszystkimi porami. Co do jednej. Zasady. Imperatywy. Normy. Ale też sentymenty. Poprzez tysiące punktów wyjścia. Tęsknoty. Euforie. Pasje. Jestem podziurawionym serem z Küssnachtu. Przekłuta igłami chińskiego lekarza. Cała w akupunktach. Energie pływają, pluskają, chlapią w szybkich prądach. Zanim wypromieniują. Ulotnią się. Ostatnie fale sił myją się. Obmywają. Jestem pustym niczym i dopiero wtedy dostaję się do rozwartej przepaści zebranych z przydroży, gdzie przekwitły stokrotki, słowa „sama”. Samoańczycy witają mnie radosną talofą a Hawajczycy pokrewnym alohą. Samorództwo jest skarbem bezcen­nym. Litery pochodzą z barw spektralnych jak paznokcie u nóg. Czerwień litery “a” miesza się tu z szarą zielenią litery “o”. Pierwsze A = akakai (uprzejmość), L = lokahi, (otwartość), O = olu’olu (łaskawość), H = ha’aha’a (skromność), a ostatnie A = ahonui (cierpliwość). Sam alo – z talofa, aloha – oznacza pokój; a ha lub fa – oddech. Kto więc wita Cię talofą lub alohą zaprasza do swojego domu: chodź do mnie i podziel się z moim pokojem i oddechem. O świcie przejeżdża przez sen pojedynczy parowóz. Maszynista o podobnej twarzy, jak traktorzyści z afiszów, wychyla się z okienka kabiny.

– To boczny tor – wyje wilczo. – Przetaczam tędy puste wagony, pociągi osobowe zestawiam w Zebrzydowicach.

Rozstrojone kolory snu wzbudzają protest śpiącej.

– Kłamiesz, usmolony palaczu! Odpłynęłam transatlantyckim parowcem.

– Tak Ci się tylko wydaje!

Rozległ się śmiech hien. – Zarazili Cię! – chichocze z daleka – to sen powszechny, czarnobiały. Już go się nie pozbędziesz. Jesteś nasza.

Lokomotywa z hukiem tonęła we mgle.

Ściskam Was!

Berlin w listopadzie 2003 czy jednak Purzyce w sierpniu 1979?

 

© Judith Arlt 2003

Druk: FRAZA 3(41) 2003, s. 169-179

 

1 R. Krynicki, Magnetyczny punkt. Wybrane wiersze i przekłady, Warszawa 1996, s. 203

Schriftstellerin | Übersetzerin | deutsch und polnisch