Słownik antonimów

Przez pół roku prowadziłam życie krakowskie. Mieszkałam w Domu Łaskiego w pokoju na poddaszu, razem z aniołką. Aniołkę dostałam na urodziny, które obchodziłam tuż po przyjeździe. Choć wiem, że miejscowi nie mają zwyczaju obchodzenia urodzin, to jednak zaprosiłam najlepszych przyjaciół do restauracji Pod Aniołami. Wolfgang przyleciał z Berlina. Po raz pierwszy. Przyjaciół w Krakowie mam od dawna, od czasów, w których jeszcze nie władałam ich językiem. Najlepsi przyjaciele w Krakowie nazywają się – nic dziwnego – Krakowscy. Jest cały klan Krakowskich w Krakowie, w Polsce oraz w świecie. Niektórych znam od małego. Inni zdążyli już odejść. A córki przemieniały się w matki, matki w babcie, babcie w prababcie itd. Wynika z tego tyle, że moje półroczne życie krakowskie toczyło się całkiem normalnie. Wśród swoich.

Jedna z byłych córek, właściwie Krakowska-bratanica, którą pamiętam jeszcze jako mocno zakochaną nastolatkę, wręczyła mi podczas polskiej kolacji Pod Aniołami zawinięty w kolorowy papier prezent. Rozwinęłam z papieru – aniołkę. Wiem, że nie ma takiego słowa. W tym ani w innym języku. Po polsku aniołki być nie może, po niemiecku też nie. Jednak u mnie jest i ma prawo być. W moim krakowskim pokoju czuwała nade mną aniołka. I odtąd dba o mnie, gdziekolwiek jestem. Moja krakowska aniołka nie jest stworzeniem eterycznym ani przezroczystym, ani bezcielesnym. Krakowska aniołka jest postacią najbardziej konkretną i posiada wyraźne atrybuty kobiece. Jest aniołką pracującą, aniołką-ogrodniczką. Nosi sukienkę w kwiaty i fartuch z przyszytymi wielkimi kieszeniami, a na plecach płócienne skrzydła. Jak ogromny plecak. W lewej ręce trzyma konewkę. Latać chyba nie umie. Choć wisi nade mną, pod krakowskim dachem lub w berlińskim pokoju na parterze, to jednak przecina powietrze zdecydowanym krokiem. Nogami. Filcowymi butami. Aniołka-mańkutka podlewa moje myśli, moje sny, moje słowa. Jak deszcz tropikalny woda z konewki regularnie nawadnia moje słowa polskie i niepolskie. Moje słowa poprawne i niepoprawne. Moje słowa słownikowe i niesłownikowe. A drzewo, które w Krakowie przerosło Dom Łaskiego, mój tymczasowy pokój na poddaszu oraz całą moją ówczesną wyobraźnię, budziło nas nad ranem. Z trzaskiem nie do opisania zrzucało w nas swoje niejadalne kasztany. Póki je miało.

Teraz mi się wydaje jakbym prowadziła przez pół roku w Krakowie życie słownika antonimów. Złota jesień. Siarczysty mróz. Trzeźwe myśli składniowe. Wielkie wątpliwości stylistyczne. Świat czarno-biały. Mam wrażenie, że w przyszłości powinnam ująć poetyckość uśpionych kont bankowych, powsinóg lub drapichrustów.

Przystańmy jeszcze chwilę przy urodzinach. Po nich nastąpił czas na kino. Moje życie krakowskie zainaugurowały dwa filmy. Pierwszy – film na wskroś polski: Lawa Konwickiego. Drugi – film dokumentalny, w którym nie ma roli dla człowieka: Marsz pingwinów Jacqueta. Pierwszy film oglądałam sama, w wersji oryginalnej. Czyli z garstką nieznanych mi widzów w kinie Ars, w sali Reduta, podobno jedynej sali kinowej w Polsce, do której nie wolno wnosić jedzenia. A drugi oglądaliśmy razem z mężem w nowoczesnym centrum handlowym ze sklepami, knajpami i kinami znanymi na całym świecie. W wersji dubbingowanej, czyli polskiej. Choć wiadomo, że cesarskie pingwiny na Antarktydzie nie mówią w żadnym ludzkim języku, to jednak pan przy kasie nas ostrzegł – że obejrzymy wersję „dopingowaną”. Wolfgang był zachwycony, że słowa nie będą go dotykać, bo czytał w gazecie, przylatując ponownie do Krakowa, że obrazy piękne a teksty głupie, tworzące hollywoodzką historyjkę. A ja się zastanawiałam, skąd pan przy kasie wiedział, że trzeba nas ostrzec. I czym film jest „dopingowany”.

Po Lawie długo nie mogłam dojść do siebie. Do dziś, właściwie myślę tylko o tym, dlaczego ostatni film Konwickiego (Lawa) jest tak zupełnie inny niż jego ostatnia książka (Pamflet na siebie). Pisałam zresztą kolejną książkę o Konwickim. Po to przyjechałam do Krakowa. Do pokoju na poddaszu. Pod czujną konewkę aniołki. Skupiałam się na mówiącym „ja”. Na twórczym hiatusie. Kto tu opowiada? Kto nam pokazuje płynącą z ekranu lawę słów, obrazów, myśli, uczuć i czynów? A kto prezentuje pamflet, w którym ubywa słów jak księżyca na niebie?

Marsz pingwinów natomiast, dokumentacja o dwustukilometrowej wędrówce przez pak lodowy do miejsca godowego, do Oamoku, kończy się mądrością pingwiniątek. Wygłaszają one głosem dubbingowanym, że świat składa się z czarnej i białej strony. Czarna strona (plecy pingwina) znaczy pożegnanie. Separacja. Brak. A biała strona (brzuch pingwina) – powrót. Zjednoczenie. Pokarm. Matka w pewnym momencie odwraca się czarnymi plecami i pędzi z powrotem do otwartego morza, bo jest głodna i wyczerpana. Wraca po dwóch miesiącach, by karmić pisklę i zamienić się z wygłodzonym ojcem. I tak dalej. Życie czarno-białe. Wbrew pozorom jest to kolorowa, wręcz poetyckawizja świata. A poezja jest rodzajem ludzkim. Tak samo jak kicz. Lub romantyzm. Na lodach antarktycznych nie ma miejsca na poezję. Tak mi się wydaje. Ile natomiast pingwiny cesarskie muszą się naczekać w swoim życiu! Nuda również jest rodzajem ludzkim.

Poszłam na lekcje języka polskiego. Choć i tego nikt nie chciał zrozumieć. Ani moi Krakowscy ani inni miejscowi. Mniejsza z tym. My z mężem prowadzimy życie jak na Antarktydze. W rytmie regularnego rozstawania się. Przyleciał. I już odleciał. W przeciwieństwie do bezlotków przy morzu Weddella on potrafi latać. A ja nie rozumiem, dlaczego samolot po polsku „wylądował”. Rozumiem, że „wystartował”. I nie ma go. Odwrócił się czarnymi plecami. Wyjechał. Wyleciał. Wystartował. Ale dlaczego wylądował? Skoro jest przylot, przyjazd, przyjaźń, przybliżenie, przybycie, przygalopowanie, przyskakiwanie, przysiadywanie…? Nauczyłam się w końcu, że w szesnastym wieku miesiąc kwiecień nazywał się „łżykwiat” i że nie mamy nic oprócz dwojga rąk. Pingwiny mają dwoje uszu, ale dzbanek ma dwa ucha. Daruma, którą Wolfgang przywiózł mi z konferencji w Beppu, ma dwoje pustych oczu, ale na talerzu z rosołem pływają dwa grube oka tłuszczu.

Po nocy sylwestrowej spędzonej w zaspie śniegu i w świetnym humorze na najwyższej morenie nad Gdańskiem, Radek rozwiązał kolejny węzeł gramatyczny. Radek to mąż Romki, a Romka jest pierwszą osobą, którą poznałam w Polsce. I którą do dziś znam. My z Romką znamy się dłużej, niż Romka z Radkiem, czy ja z Wolfgangiem, lub Romka z Ewą itd. Radek, matematyk jak Romka, ujął mój problem oczywiście logicznie.

– To jest matematyka – stwierdził. – A ona jest bardzo prosta. Człowiek płci żeńskiej jest z gramatycznego punktu widzenia rzeczą, tak samo jak ptak, ławka lub drzewo. Człowiek płci żeńskiej, czyli tak zwana kobieta, może awansować pod względem gramatycznym na osobę, jeśli znajdzie sobie partnera. Partnerem może być albo człowiek płci męskiej. Albo dowolne zwierzę, też płci męskiej. Jeśli, na przykład, kobieta zawrze alians gramatyczny z psem (wychodząc z nim w czasie przeszłym na spacer), wtedy oboje uznani będą za męskoosobowych. Kobieta wnosi do tej spółki „osobowość”, a pies „męskość”.

Autorytet natomiast jest rzeczownikiem męsko-nieosobowym. Autorytet – to po polsku pod względem gramatycznym nie człowiek. Sprawdziłyśmy z nauczycielką w słowniku. Zaskoczyło nas, że wyjaśnienie wyrazu zaraz po dwukropku, jako pierwszy synonim podaje słowo „człowiek”. Autorytet – to „człowiek, instytucja, doktryna, pismo itd.”. Pewien pan agrometeorolog z Bydgoszczy, który może rzeczywiście jest autorytetem, podał do prasy, że dla kwiatów najgorsze są huśtawki temperatury. Dla mnie najgorsze są huśtawki językowe. W przypadku wahań temperatury założę wełniane rajstopy. I już. A co mam włożyć w przypadku wahań leksykalnych, niepewności gramatycznych, zaburzeń syntaktycznych? Kwiaty marzną bez czapki. Pingwiny marzną bez domu. Kwiaty cierpią wtedy, kiedy w nocy temperatura spada poniżej zera, a w dzień silnie wzrasta w pełnym, iglastym słońcu. To podobno powoduje, że „za dnia zostają pobudzone czynności życiowe roślin, ale noc procesy te wstrzymuje”. Kwiaty znajdują się wtedy w stanie antyewolucyjnym. Drzewo, które przerosło mój pokój na poddaszu i jesienią zrzuciło na mnie wszystkie swoje niejadalne owoce, już od dłuższego czasu ma pączki. Grozi mi swoimi wilgotnymi, namiętnymi i niecierpliwymi pięściami.

Ostatni weekend spędziłam w Kwiatonowicach. Żegnałam się z pocukrowanym Beskidem Niskim. Oraz z Magdą i Kasprem. Na jakiś czas, rozumie się. Nic jeszcze nie zakwitło. Daleko jeszcze do łżykwiatu. Sprawdziliśmy z Kasprem indeks do słownika antonimów. Od „agogiki” do „quasi”. Na więcej nie starczyło czasu. Nie sprawdziliśmy słów – dlatego nie mam pojęcia, jak może brzmieć antonim „agogiki” lub „quasi”. Sprawdziliśmy podany za słowem numer strony, na której słowo to występuje. Podsumowując mogę powiedzieć, że nie mam żadnych trudności ze zrozumieniem. Kasper przeczytał liczby (w sumie ok. 14 639), bo jemu czytanie zdecydowanie szybciej wychodziło, a ja sprawdzałam, czy liczba dobra, druk prosty, wytłuszczony czy pochylony. Na „ó” były tylko dwa słowa: ów i ówczesny. A najwięcej było na „n”. Wszystkie zaprzeczające „nie-” siedziały mi na karku. Nagle cały zaprzeczony i niezaprzeczony kosmos polskiego języka ze wszystkimi upartymi liczbami – sto siedemdziesiąt pięć, trzysta trzynaście, siedemset siedemdziesiąt siedem… usiadł mi na plecach. Usztywnił kręgosłup aż do kości ogonowej. Na zawsze utrwaliło mi się słowo „prowodyr”. I „orli (nos)” – sic! Na „ć” też były tylko trzy wyrazy: ćma, ćpać i ćwierćinteligent.

Wróciłam do Berlina zastanawiając się, czy antonimem ćwierćinteligenta jest pół-inteligent czy ośmio-inteligent. Niestety też nic mi nie wiadomo o odsyłaczach. Ani o odnośnikach.

© Judith Arlt 2007

Schriftstellerin | Übersetzerin | deutsch und polnisch