Kochani,
Dawno się nie odzywałam. Nie pisałam. Nie wysłałam pocztówek. Nie miałam ich gdzie kupić. Żyję teraz na odludziu. Nie ma tu sklepu. Nie ma poczty, nawet skrzynki na listy nie ma. Choć jest listonosz. On przychodzi od czasu do czasu, zależnie od pogody i przypływów morskich. W zimie się nie pojawia. Listów nigdy dla mnie nie ma. Przynosi inne rzeczy. Rzeczy, dzięki którym przetrwam. Łopatę. Wiadra. Rurę na drugą deszczówkę. Żyję na Hallig, a Hallig – to nie wyspa. W związku z tym nie ma kolorowych upominków, nie ma pamiątkowych zdjęć na sztywnym papierze, z przeznaczonym na odwrocie miejscem na adres i znaczek. Nikomu taki sztuczny towar nie jest tu potrzebny. Jestem sama i mam na co dzień arcydzieła żywiołów w zasięgu ręki. Cudowne niebo. Cudowne chmury. Cudowne morze. To mi wystarczy. Niczego nie muszę uwieczniać. Zmieniłam zawód. Zajmuję się ptakoliczeniem. Był taki moment, punkt zwrotny w moim życiu, w którym zrezygnowałam z pisania. Nie miałam już na czym. Notes, który zawsze trzymałam w kieszeni, zmókł pewnego popołudnia razem z kurtką. Kurtka, uszyta z niezniszczalnego materiału odpornego na wiatr, wyschła przez noc. Kartki notesu natomiast po tygodniu jeszcze puchły od wilgoci. Puchły i rosły, zupełnie jak słonolubne sukulenty na brzegu mojego morza. Nie jest to typowy brzeg i nie jest to typowe morze. Nie ma plaży, nie ma piasku. Nie ma tu turystów, nie ma w ogóle ludzi. Tylko obserwatorce ptaków wolno tu żyć.
Hallig nie jest wyspą. Tylko kawałkiem ziemi na środku Morza Wattowego. Mój Hallig to ścisły rezerwat ptaków. A Morze Wattowe to akwen. Należy do Morza Północnego, obejmuje przybrzeżne wody Zatoki Niemieckiej pomiędzy kontynentem a archipelagiem Wysp Północno-Fryzyjskich. Akwen to odpowiednik terenu, tylko na wodzie. Akwen to obszar wodny, a teren to obszar ziemi. Żyję między jednym a drugim, między wodą a ziemią. Na pływowej równinie błotnej. Na zasolonych moczarach. Na słonych mokradłach. Rysik ołówka ułamał się po pierwszych słowach, którymi chciałam opisać ten mój nowy świat. Kartki notesu, kiedyś gładkie i czyste, nabrały kształtu nawierzchni tłuczniowej. Udało mi się zacząć zdanie „Spacerek po Hallig …”. I tym początkiem skończył się tekst. Skończyło się opowiadanie. Skończył się notes. Skończyły się głosy, mój osobisty głos, moje rozemocjonowane ja, oraz obojętny głos neutralnego obserwatora, wszechwiedzącego narratora. Po drugim tygodniu strony dawnego notesu pokryły się miękką zielonkawą warstwą – pleśnią, mchem, kolczastą solanką. Nawet gdyby udało mi się naostrzyć ołówek, nie mogłabym na takim papierze dokończyć literackiego spacerku. Zrozumiałam, że arcydzieł już nie będzie. Spleśniałe kartki wchłonęły wszystko, co miało być wyraźne i czytelne. Mój nowy wspaniały świat literacki nie powstał. Straciłam umiejętność tworzenia. Straciłam zasoby intelektualne. Straciłam myśli, które dotąd uważałam za godne zapisania. I straciłam temperówkę! Nie mogłam jej odnaleźć, choć wiedziałam, że musi być na tym kawałku błotnistej ziemi wielkości siedmiu hektarów. W tym domu na palach. Niejednokrotnie przecież jej już używałam. Może nie wytrzymała gwałtownych zmian gładkich kart na parapecie. Albo przestraszyła się tym, co działo się za oknem. I wykradła się po cichu. Może morze zabrało ją jako pierwszą ofiarę, zanim ja zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji.
Sztorm rzeczywiście oszalał. Jak nigdy dotąd, odkąd tu jesteśmy. My – notes, ołówek, temperówka i ja. Z dzikim rykiem wiatr napędzał przypływ w stronę jedynego domu na Hallig. Mojego domu. W stronę ocalałego terpu. Terp – to sztuczne wzniesienie. Usypany kiedyś, dawno temu, ludzką ręką. W stronę jedynego terpu, mojego, terpu północnego. Kiedyś tu był drugi terp, południowy. I na nim stał drugi dom mieszkalny na palach. Była druga deszczówka, był drugi ogród warzywny, był drugi płot druciany. Wszystko pochłonęło wzburzone morze podczas jednej sierpniowej nocy. Wiem, że woda zawsze zawraca, nigdy nie stoi w miejscu. Po osiągnięciu najwyższego poziomu cofa się. Potem jej nie ma. Akwen ukształtowany jest płasko. Woda w czasie odpływu znika całkowicie na kilka godzin z mojego pola widzenia. Chowa się gdzieś daleko, za horyzontem. Nie wiem, gdzie. Wiem tylko, że wiatr nigdy nie ustaje. Może słabnąć, zmienić kierunek, nabierać sił. Ale nie ustaje. Nie śpi. Nie je. Nie wyjeżdża na urlop, za granicę lub w interesach. Wszystko dookoła mnie jest w nieustannym ruchu. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Jak huśtawka dla dzieci. Tam i z powrotem. Dostosowałam się do tego wahadła. Tam i z powrotem. Też się bujam. Z powrotem i tam. Ale nie wiem, dokąd zmierzam. Tam, czy z powrotem? Z powrotem czy tam? Tylko dom, mój nowy dom, w którym przyszło mi żyć, jedyny pozostały dom na Hallig, stoi na własnych nogach. Jak twierdza. Ma cztery nogi, więcej niż ja. Na każdym rogu po jednej, dla równowagi. A mimo tych nóg, dom nigdy nie chodzi. Donikąd się nie wybiera, nie biega, nie ucieka przed wodą. Nie pomaga mi, nic nie robi. Tylko stoi. A ja nieustannie patroluję te siedem hektarów. Za to dom wie, lepiej ode mnie, domowniczki, gdzie jest swoje właściwe miejsce i jaką ma materialną wartość. Jest drewniany i kryty strzechą. Czuć w nim prądy powietrza, słychać szum morza. Latem to idylla chłodu – w zimie zlodowaciałe piekło. Za oknem rzeczywiście szkwały podburzają fale wściekłością. Woda spiętrza się nad mokradłami i słonoroślami, jakby chciała podrapać chmury. A przy oknie, w pokoju na piętrze, w domu wynoszonym przez terp na bezpieczną wysokość, zwykły notes uległ rozkładowi. Przemienił się w górzysty teren. Ołówek nienaostrzony. Długopisu nie ma. Nie mam czym ani na czym pisać. Czerwony scyzoryk z białym krzyżem, przydatny do wszystkiego, nawet do ostrzenia ołówka lub oskrobania zacieków, zabrał mi dawno temu podczas odprawy bagażu podręcznego kontroler na jednym z lotnisk tego świata. Nie pamiętam, na którym. Nie pamiętam, kiedy. Kontroler nosił mundur kontrolerski jak każdy kontroler na każdym lotnisku. Kontroler okazał się nieustępliwy jak każdy kontroler bagażu ręcznego na świecie. I jak każdy inny mówił tylko po angielsku. Nie ma więc znaczenia, skąd wyruszyłam i jaki miałam wtedy cel. Nie ma znaczenia, kiedy i po co leciałam. Czas również traci swoje kontury, jak notes na parapecie. Nastąpiła całkowita likwidacja mojej pamięci. Wszystko jedno, czy unoszę się w powietrzu. Jak myszołów włochaty. Czy tonę w morzu. Jak tony piasku, resztki drobno zmielonych gór z całego świata, które przypływ dwa razy dziennie wrzuca na moją szeroką równinę pływową. Pod moje nogi. Ale decydujący o dalszych losach bohaterki jest wyłącznie brak scyzoryka.
Podczas mocnych sztormów wezbrania wody są groźne. W trakcie pełni oraz nowiu Księżyca występują najsilniejsze pływy morskie. Zawsze wtedy przypływ zajadle atakuje mój terp, kiedy Księżyc, Ziemia i Słońce znajdują się w linii prostej. W bliskiej lub dalekiej przyszłości morze zmywa terp z powierzchni Hallig. Już kilka razy terp, na którym stoi mój dom na palach, został podwyższony. Poziom morza nieustannie wzrasta. Jest to proces nieodwracalny. Jeśli terp znika, to cały Hallig tonie. I ruda kania, jeden z ostatnich egzemplarzy w Europie, odleci na Zachód. Ptakom zawsze lżej. A mnie, nielotnej osobie z ciężkimi butami na nogach, pozostanie schować ostatnią wolę pod deską podłogową, tuż pod oknem. Dokładnie tam, gdzie teraz stoję i w milczeniu obserwuję niebo. Ale jak? Dłuta nie ma. Ołówka nie ma. Może lepiej wydrapać na desce? Wyryć słowa pożegnalne w wydeptanym drewnie i mieć nadzieję, że to ostatnia deska ratunku. Ale jak? Pobijaka nie ma. Scyzoryka nie ma. Umrę bez słowa protestu na stojąco, by jak najdłużej dotleniać płuca. Na razie woda kilkanaście razy w roku na kilka godzin zalewa Hallig. Ostrzega mnie zawsze na czas czerwonooki ostrygojad. Milknie i chowa się, nie wiem gdzie. Milczeniem daje mi do zrozumienia, że mam wciągać na strych inwentarz żywy – kury, koty, kaczki. W sezonie również owce i krowy, które goszczą na moich łąkach. Innych pensjonariuszy przyjmować nie mogę. Tylko nienarzekające, przeżuwające, trawożerne stworzenia. W zimie ich nie ma. Pod koniec września pies pasterski przepędza bydło podczas odpływu do obór na lądzie. Niektóre ptaki odlatują na południowe zimowisko. Inne przylecą i przesiedzą zimę razem ze mną. Cicho jak mysz pod miotłą. Listonosz nie przychodzi. A morze już nie odchodzi. Po pierwszych mrozach fale przypływają, ale już nie odpływają. Z ciekłego stanu skupienia błyskawicznie przechodzą na stały. Lodowacieją i przybierają strukturę kryształów. Podczas ostrych dni zimowych otoczona jestem najdziwniejszym lotnym krajobrazem. Wiosną, jak tylko słońce łaskawie pokazuje się przez godzinę, cała architektura z lodu topnieje w mgnieniu oka i zalewa moje stopy.
Hallig – to nie wyspa, ani pastwisko górskie, a mnie przyszło właśnie tu żyć. Zupełnie bez mojej woli. Los tak chciał i nawet nie pytał o zdanie. Nie prosił o zgodę. Tylko tak kazał. Uciekać nie mam dokąd. Do najbliższego przystanku autobusowego w linii prostej zdążyłabym może w ciągu doby – podczas odpływu oczywiście. Ostatniego dnia września razem ze stadem krów. Piechotą, biegiem przez watty – odsłaniane na kilka godzin, ale ciągle jeszcze błotniste dno morza. Ciągnąć za sobą walizkę na kółkach. Przez bagno i słone mokradła, nieustannie zapadając się w błoto po kolana. Aż w końcu wezmę ciężki bagaż na rękę. Jak niemowlę. Kółeczka w błocie nie chcą się kręcić. Po stronie stałego lądu musiałabym się wspiąć na pierwszy wał, niski, tak zwany letni, zarośnięty trawą oraz kędzierzawymi ostami. Pełno tam kłujących pędów. Bez porządnych butów oraz rękawiczek z jednym palcem nie można tam przejść. Nikt nie czyści wałów. Nikt nie pieli chwastów. Owiec nie ma. Nie ma ochotniczej straży wału, nie ma związku wałowego, nie ma tu w ogóle ludzi. Potem jest drugi wał, tak zwany śpiący. Prawdziwego wału nie ma. A ja dalej pędzę suchą szosą przez pole niezebranych ziemniaków, niezebranej białej kapusty. Przez Söhnke-Nissen-Koog. Aż w końcu trafiam na pierwszy przystanek przy asfaltowej drodze samochodowej prowadzącej do Bredstedt. Z walizką na kółkach nie do pomyślenia. A innej nie mam. Nigdy w życiu nie uda mi się uciec na stały ląd. Nawet gdybym zostawiła wszystko, co mam, wybiegła w tym, co noszę na sobie. Morze zawsze zbliża się szybciej niż ja się oddalam. A tam na tej szosie może okazać się, że w ogóle nie ma rozkładu jazdy. Że wiatr go zabrał i rozbił szklane ściany. Że przystanku nie ma. Że od dawna nie kursuje tamtędy żaden autobus. Wzrost poziomu morza jest zapowiedziany i pewny. Uciekać przed wodą nie dam rady.
Pod dachem krytym strzechą jest strych. A strych w domu na terpie jest niczym schron. Przestrzeń zbudowana na stalowym słupie, która będzie bezpieczna i stabilna, nawet jeśli reszta domu się zawali. Jeśli fale podmyją fundament. Jeśli morze zabierze półtorametrowy terp. To my, ja z inwentarzem żywym, razem ze szponiastymi, z myszołowami, ze szlamnikami i wszystkimi innymi ptakami, przetrwamy całe wieki na strychu. Pokój na słupie zmieści nas wszystkich, współczesnych słupników. Na razie jest spokojnie. Nie ma wody. Mam co robić. Zmieniłam buty. Wychodzę w kaloszach i rękawiczkach ochronnych, z wiadrem i łopatą. Noszę wiatrówkę z kapturem. Pachnie zatrwian wrębny. Kwitnie tu latem. Wszystko tu się nieco spóźnia. A lato się skraca. Ćwiczę pamięć matematyczną, statystyczną. Nic innego już mnie nie interesuje. Tylko liczby. I rodzaje. W głowie prowadzę listy. Listę zagrożonych gatunków. Listę nowo przybyłych. Listę znalezionych na Hallig martwych ptaków. Kawałkowanych przez skrzydła turbin wiatrowych. Gdzieś, daleko stąd na prawdziwym i otwartym morzu, zbudowano farmy wiatrowe. Przypływ nanosi mi wszystkie ścierwa. Naliczyłam w tym roku dziewięćdziesiąt siedem rybitw popielatych, wyhodowanych w północnej części, za moim terpem. Po raz pierwszy od wielu lat im się udało. Nie było w tym roku syzygijnych pływów. Morze było łaskawe, nie zabrało ze sobą żadnego wylęgu. Z trzydzieści młodych warzęch wykluło się z jaj i podorastało. Najwyższy przypływ osiągnął 95 centymetrów nad przeciętnym poziomem morza. Do jednego metra dookoła terpu północnego nic nam nie grozi. Natomiast rybitwa białoczelna wysiadywała jaja na południowych, niżej położonych obszarach Hallig. Tam wiosną zalewało po kilka razy. Przeżyły tylko trzy pisklęta.
Nie mam zegarka. Nie wiem, jak mierzyć czas. Teoria zmieniających się pływów opiera się na statystyce, trzysta siedemdziesiąt trzy minuty to arytmetyczna średnia. Nic więcej. Nie wiem jak odliczyć minutę po minucie. Pory roku odróżniam po odcieniach szarości na falach. Lub po kolorze czystego nieba. Osty jak chwasty, zawsze odrosną. Przewiduję załamania pogody po układzie chmur. Chmury warstwowe stratus przynoszą mi mgłę nadbrzeżną, przyziemną, niebezpieczną. Wtedy szybko tracę orientację. Wtedy gubię duszę. Wtedy mogę nie trafić na czas na terp. Morze zawsze jest punktualne. Nawet gdyby świat się zawalił, morze nigdy nie zwleka. Po odpływie od razu, bez przerwy na kawę, następuje przypływ. Regularnie po sześciu godzinach i trzynastu minutach woda zmienia kierunek i zawraca. Odpływa po przypływie. Odsłania z powrotem wszystko, co przedtem zasłaniała. I odwrotnie. Tylko masa wód może się zmieniać. Najwyższy możliwy poziom pewnego dnia przekroczy wszystkie granice bezpieczeństwa. Nauczyłam się przeczuwać pogorszenie pogody po zapachu słonych mokradeł. Nauczyłam się słuchać sieweczki obrożnej. Jak dziecko rodziców. Na razie żyję. Bo zawsze udało mi się poprawnie interpretować alarmujące krzyki sieweczkowatych. Współżyję z morzem w nieustannym ruchu, z wiatrem w niekończącym się objęciu, z ptakami w symbiotycznym układzie. Jak glon z grzybem. Chodzę z wiadrem i łopatką po Hallig. Wyrywam pełzające pod ziemią kłącze mikołajka nadmorskiego. Zbieram martwe ptaki i plastykowe śmieci. To zostawione dla mnie ślady energicznego przypływu. Wykopuję głęboko sięgające korzenie palowe ostów zwisłych, które tworzą mieszańce z ostem kędzierzawym i ostem nastroszonym. Owce nie lubią ostów, ja też nie. Osty zawsze odrosną. Wiatr nigdy nie ustaje. Morze zawsze zawraca.
Żyję na najmniejszym z dziesięciu Hallig na Morzu Wattowym. Jest on rajem dla ptaków, a więc również dla mnie. Dla ptaków migrujących, ptaków rodzimych, ptaków wędrownych, ptaków przelotnych. Obserwuję ptaki. Liczę ptaki. Czekam codziennie na ptaki. Czuwam nocą nad ptakami. Nigdy nie śpię. Wszystko muszę zapamiętywać. Mam lornetkę, ale nie mam ani papieru ani długopisu. Mam ołówek, ale nie mam scyzoryka ani temperówki. Wymiotłam mózg, nic zbędnego w głowie już nie mam. Nauczyłam się nazywać ptaki. Nauczyłam się odróżniać ptaki. Bocianowate od brodzących. Bekasowate od siewkowych. Morskie od jastrzębiowatych. Gniazdujące od zimujących. Wodne od śpiewających. Hallig nie jest wyspą. Hallig jest cienkim plasterkiem gleby torfowej, podłoża piaszczystego oraz namułu ilastego znajdującego się metr, najwyżej półtora metra nad poziomem morza. Zupełnie jak kromka chleba na płaskim talerzu. Wszystkie Hallig leżą na przybrzeżnym akwenie Morza Wattowego, między stałym lądem a łańcuchem Wysp Północno-Fryzyjskich. Hallig – to nazwa własna w języku fryzyjskim. Nieprzetłumaczalna. Nieprzenośna. Nigdzie indziej na świecie nie ma czegoś podobnego pośrodku morza, co nie jest wyspą. Hallig nie są zabezpieczone przed zalewaniem. Nie mają ochrony. Nie mają tamy. Nie mają wału. Hallig zdane są na łaskę i niełaskę kosmosu. Na zjawisko pływowe, czyli na przypływ i odpływ. Na siły grawitacyjne. Na pozycje Słońca i Księżyca. Langeneß jest największym Hallig, ma dwanaście hektarów. Prawie dwa razy tyle co nasz raj. Dwa razy dziennie morze przypływa i odpływa. Nakrywa ptakom do stołu. Odsłania im piaskówki i wodożytki przybrzeżne.
Podróżniczki przylatują na wiosnę, odkąd wyrosła mi świdośliwa. Ona pierwsza kwitnie. Sadziłam z pięćset drzew liściastych, krzaków, bylin dookoła domu na terpie. Rokitnik, trzmielina. Chciałam zwabić ptaki śpiewające, zachęcić je do gnieżdżenia. Modraszki, sikorki bogatki, słowiki rubinowe, bieliki zwyczajne. Tylko na terpie rośliny nieodporne na zasolenie gleb mają szansę przeżyć. Potrzebują wody z nieba. Tak jak ja. Lipy, dęby, jabłonie, czarny bez, jarzębina, paprocie. Wykopałam ogromny zbiornik na deszczówkę. Prosiłam listonosza o pomoc. On nigdy nie ma dla mnie listów. Ale przychodzi co jakiś czas w czasie odpływu. Piechotą. Czasami wozem konnym. Lub ręcznym, dwukołowym. Zależnie od tego, co ma dla mnie. Czapla biała zostaje teraz na całą zimę. Jesienią dzień w dzień siedzę w niskich krzakach. Biegusy niedługo wylatują do Czadu. Biegus rdzawy, biegus zmienny, biegus krzywodzioby. Ale też złote siewki, jemiołuszki i gile. W zimie zapadam w stan hibernacji. W ciemności nie mam co robić. Ptaków nie widać. Nieba nie widać. Chmur nie widać. Za to słychać więcej. Pływy. Szumy. Szczebioty. Wyostrzyłam sobie słuch. Jak nietoperz owadożerny potrafię żyć w świecie dźwięku i zdobywać ogromną ilość pokarmu echolokacją. Nieważne są wszystkie zapisy. Decydujący o dalszych losach bohaterki jest jedynie fakt, że musi sobie radzić bez scyzoryka.
Wasza Rękoskrzydła
© Judith Arlt 2015
Pierwotna wersja tekstu ukazała się drukiem pod tytułem „Pocztówka z Hallig Habel“ w jubileuszowym numerze z okazji dwudziestolecie „Frazy”: Fraza nr 3-4 (73-74) 2011, s. 211-216